______________________________________________________________________
                                            ___
             __  ___  ___    _  ___   ____ |  _|  _   _  _  ___
            / _||   ||   |  | ||   | |_   || |_  | \ | || ||   |
           / /  | | || | |  | || | |   / / |  _| |  \| || || | |
         _/ /   |  _|| | | _| ||   \  / /_ | |_  | |\  || ||   |
        |__/    |_|  |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_|
                          |___|
_______________________________________________________________________
 
    Piatek, 9.07.1993.         ISSN 1067-4020             nr 81
_______________________________________________________________________
 
W numerze:

              Maciek Cieslak - Wyniki ankiety (cz. II)
               Paul Haeffner - Polski blues (cz. I)
               Tomek Sendyka - Z krainy makaronu
          Zbigniew Adam Wsul - Polish Satellite TV
             Jadwiga Fangrat - Kacik kulinarny: sukiyaki

_______________________________________________________________________

Maciek Cieslak


                      WYNIKI ANKIETY (CZ.II)
                      ======================


Kazdy dziennikarz marzy o tym, by podgladnac Czytelnika (Czytelniczke)
podczas lektury swojej gazety. Zakusy takie sa szczegolnie mocne, gdy
dziennikarz jest amatorem - jak wiekszosc Autorow "Spojrzen" - i chce
sprawdzic co jest wart: on sam i jego pismo. Redakcja "Spojrzen" juz od
pierwszych numerow niecierpliwie stapala z nogi na noge, czekajac
pretekstu, by przylozyc do oka lunetke-ankiete i ulzyc swym obawom oraz
ciekawosci. Jakoz okazja przyszla z jubileuszem. Przed tygodniem
przedstawilismy czytelnika "Sp" jakiego ujrzelismy, ale raczej z
zewnatrz, od strony metryki. Dzis idziemy glebiej. Odslaniamy
czytelnicza psyche: potrzeby, wymagania i oczekiwania w stosunku do
gazety. Wszystkich wspolautorow "Spojrzen", a zwlaszcza redakcje,
stawiamy tym samym pod pregiez oceny, a w reke bierzemy bicz faktow.

                                *  *  *

Fakty sa nastepujace:

Czytelnicy nie byli srodzy w ocenach. Z gracja dzentelmena polowa z Was
oswiadczyla, ze oczywiscie z zainteresowaniem nas czyta (`zazwyczaj
czytam wiekszosc pozycji'), po czym przeszla do gratulacji. (Nie
watpiac w szczerosc - dziekujemy!!) Polowa pozostalych posunela sie
nawet dalej - wyznala wprost, ze nas uwielbia (`czytam od deski do
deski') i dolozyla do tego garsc pochwal.(Nie watpiac w szczerosc -
dziekujemy!!) Reszta zas (ok.20%), odwaznie stwierdzila, ze nie ma
czasu zawracac sobie glowy i `czyta jeden, najwyzej dwa artykuly', a
dwoch dzielnych Czytelnikow (1%) wylozylo kawe na lawe odpowiedziawszy:
`tylko przerzucam'. (Nie watpiac w szczerosc - dziekujemy!!)

Znajac szarmancka nature rodakow, zabezpieczylismy ankiete i siebie
przed ewentualnym zakadzeniem przez podanie kilku skorelowanych z
poprzednim pytan. Test prawdy uprzednich wyznan stanowi np. odpowiedz
na pytanie o przyczyny, dla ktorych Czytelnik przerywa czytanie
artykulu. Jak zaraz zobaczymy, pytani o szczegoly, Czytelnicy sa
bardziej krytyczni. I tak moglismy wybierac miedzy trzema
odpowiedziami:

1. artykul merytorycznie nieciekawy,
2. za dlugi,
3. napisany zbyt ciezkim stylem,

podajac w przypadku wyboru wielokrotnego odpowiednia wage.

Az 90% Czytelnikow przyznalo, ze zdarza sie, iz nie doczytuje
rozpoczetego artykulu. Najwiecej, bo az 75%, daje sobie spokoj wtedy,
gdy tekst jest `nieciekawy merytorycznie', przy czym polowa z nich
podaje jeszcze przynajmniej jedna z dwoch pozostalych przyczyn.

Co trzeciemu Czytelnikowi zdarza sie rezygnowac z czytania, gdy tekst
jest za dlugi, chociaz nie wylacznie - 60% laczy to jeszcze z
przynajniej jedna z pozostalych przyczyn.

Wreszcie 40% Czytelnikow odwraca wzrok od danego tekstu, gdy wysilek,
by zrozumiec o co Autorowi chodzi, zabija ciekawosc i wszystko inne.
Wymaganie strawnego stylu jest jednak mniej kategoryczne niz na
przyklad wymaganie `merytorycznosci', bo jak sie okazuje: az w 95%
przypadkow laczone jest ono co najmniej z jedna z dwoch pozostalych
przyczyn.

Gdy wysumowac wagi, jakie Czytelnik przywiazuje do kazdego z powyzszych
trzech niedostatkow tekstow, to (po odpowiednim znormalizowaniu)
otrzymamy odpowiednio:  60:21:19 . Oczywiscie pozostaje jeszcze jedna
przyczyna `niedoczytywania' artykulow, ktora podalo kilku respondentow-
dzentelmenow: wylacznie `brak czasu'!

Z powyzszych nieco moze skomplikowanych wywodow wynika wazna rada dla
Autorow: draznisz Czytelnika, gdy nie piszesz merytorycznie! Nieskromna
dlugosc tekstu, a juz na pewno ciezki styl, jakos ujda.

Srodowisko Czytelnikow "Spojrzen" kontrastuje tu z przyzwyczajeniami
przecietnych Czytelnikow gazet i magazynow na rynku, gdzie w cenie sa
zwiezlosc i latwosc podania, a takze aktualnosc.

Na pytanie: czy przywiazujesz wage do aktualnosci artykulow? - tylko
30% odpowiedzialo: `tak', zas 70%: `nie, wystarczy, ze tematyka jest
ciekawa'. Ponad polowa (53%) osob wyznala, ze nie ma dostepu do
polskich gazet (wyjatkiem sa "Donosy", ktore prenumeruje 95 proc.
Czytelnikow "Spojrzen"). Pozostale osoby czytaja polskie gazety, ale -
ze srednim poslizgiem 16 dni. Czynnosci tej oddaja sie srednio raz na
trzy tygodnie!

Mozna wiec powiedziec, ze Czytelnik "Spojrzen" zyje `poza czasem',
jesli chodzi o sprawy krajowe i nie wymaga od pisma nadazania za
aktualnymi wydarzeniami. Czytanie polskich gazet nie nalezy tez do jego
pierwszych potrzeb zyciowych. Pewne potwierdzenie powyzszej diagnozy
znajdziemy w odpowiedziach na czesc zyczeniowa ankiety. Zapytalismy
mianowicie o forme tygodnika, jaki chcielibyscie otrzymywac.

Polowie Czytelnikow odpowiadaja "Spojrzenia" w formie `takiej jaka
jest'. Tylko 44% chcialoby czytac tygodnik w stylu `gazety, ze stalymi
dzialami jak: kultura polityka, informacja, historia, rozrywka itp.'.
Znikomej ilosci odpowiadaloby cos na ksztalt `moderowanej listy
dyskusyjnej' (2%) lub `numerow monograficznych' (4%). Osob, ktore
chcialyby w piatek otrzymywac *aktualny_tygodnik* (czyli `przywiazuja
wage do aktualnosci' i wola `forme gazety, z dzialami itd.') jest 18%,
reszte zwolennikow aktualnosci (tj.44-18=26%) satysfakcjonuja "Sp"
takie jakie sa. Taka forma zadowala tez spora czesc nieprzywiazujacych
wagi do aktualnosci - w sumie 41% wszystkich Czytelnikow. Wszystkie
powyzsze preferencje nie sa w ogole skorelowane z tym, czy ktos ma
dostep do prasy krajowej. Podsumowujac krotko: wymagania Czytelnikow
stawiane redakcji pisma nie sa wygorowane.

Rownie pomyslne dla redaktorow sa wyniki oceny politycznego oblicza
"Spojrzen". Zapytalismy: czy `masz wrazenie, ze `Sp' sa redagowane w
sposob nadajacy im wyrazne zabarwienie ideowe (polityczne)?'. Okazuje
sie, ze az 53% naszych Czytelnikow zadnych wyraznych barw politycznych
ani ideowych w pismie nie dostrzega. Niemal wszyscy pozostali (38%)
wstrzymuja sie z sadem (`trudno powiedziec'). Wyglada wiec na to ze,
gazecie udaje sie trzymac rownowage ideowa i neutralnosc polityczna, co
jest godnym odnotowania osiagnieciem. Tylko 9% Czytelnikow dostrzega
jakies sklonnosci: dla 7% jestesmy pismem `postepowej, liberalnej
lewicy:-)', a dla 2% - pismem `konserwatywnym, nacjonalistycznym w
pewnym sensie'. W sumie: pismo jako calosc nie drazni i mozna je
polecac wysokocisnieniowcom.

Podgladajac tak Czytelnika, bylismy wreszcie ciekawi, co tez czyta
najchetniej, a czego nie lubi (i dlaczego?). Wiedza przydatna nie tylko
redakcji, ktora dobiera tematy, ale rowniez wszystkim Autorom tekstow.
Oto co zobaczylismy:

  -----------------------------------------------------------------
 | Najchetniej     |  A    B    C    D    E    F    G    H    I    |
 | czytam:         | [%]  [l]  [l]  [%%] [%%] [%%] [%%] [%%] [%%]  |
 |-----------------|-----------------------------------------------|
 |                 |                                               |
 | reportaze       | 70    34   12   49   20   27   65   18   26   |
 |.................|...............................................|
 | eseje           |                                               |
 | monograficzne   | 56    36   14   46   11   22   62   17   25   |
 |.................|...............................................|
 | publicystyka    |                                               |
 | historyczna     | 50    37   16   49   10   19   66   14   26   |
 |.................|...............................................|
 | public. polit-  |                                               |
 | spol-religijna  | 67    36   13   42   16   31   64   16   26   |
 |.................|...............................................|
 | polityka        |                                               |
 | biezaca         | 67    37   13   49   18   31   62   17   26   |
 |.................|...............................................|
 | rozwazania      |                                               |
 | ideowo-filozof. | 41    37   15   53    9   12   64   14   30   |
 |.................|...............................................|
 | poezja          |                                               |
 | krotkie formy   | 43    35   15   56   20   23   59   20   24   |
 |.................|...............................................|
 | kultura         |                                               |
 | recenzje        | 44    36   14   48   19   22   60   24   19   |
 |.................|...............................................|
 | wywiady         |                                               |
 |                 | 51    37   15   49   14   26   65   15   25   |
  -----------------------------------------------------------------
 A - najchetniej czytam  - procent Czytelnikow
 B - sredni wiek kazdej grupy
 C - lata spedzone poza krajem granica
 D - procent majacych dostep do prasy
 E - procent `czytajacych jeden, najwyzej dwa artykuly'.
 F - procent `przywiazujacych wage do aktualnosci'
 G - procent tych, ktorzy przywiazuja wage do tego by tekst
     byl `merytorycznie ciekawy' (wskazania z waga > 33%)
 H - j.w.  ...`nie byl za dlugi'...
 I - j.w.  ...`nie byl napisany zbyt ciezkim stylem'...


Widac, ze gusta czytelnicze sa roznorakie i w zasadzie Czytelnik ma
apetyt na wszystko. Niewatpliwie najbardziej popularne sa reportaze i
polityka. Ale nawet najmniej popularne: rozwazania ideowo-filozoficzne
i recenzje czytane sa calkiem czesto (40%)! Upodobania nie zaleza
praktycznie od wieku, a tylko w nieznacznym stopniu od tego, jak dlugo
Czytelnik przebywa poza krajem. Historie lubi starsza emigracja.
Czytelnicy, ktorzy maja dostep do polskiej prasy, unikaja publicystyki,
a szukaja raczej `krotkich form'. Ci, ktorzy czytaja wybiorczo jeden,
najwyzej dwa artykuly, wybieraja w pierwszym rzedzie reportaze, krotkie
formy i biezaca polityke, stronia zas od rozwazan filozoficznych,
publicystyki historycznej i esejow. Tematyka polityczna ma wziecie u
osob ceniacych aktualnosc, co jest pewna wskazowka dla Autorow.
Zastrzezenia co do dlugosc tekstow maja Czytelnicy recenzji i artykulow
o tematyce kulturalnej; nie maja do niej zastrzezen amatorzy
publicystyki historycznej. Na ciezki styl narzekaja milosnicy rozwazan
filozoficznych, zas zastrzezen do stylu nie maja Czytelnicy kultury.
Szczegolowsza interpretacje pozostawiamy zainteresowanym.

Dowiedzielismy sie tez, ze "Spojrzenia" jako gazeta zyja podwojnym
zyciem. W 43% - gazety elektronicznej, egzystujacej wylacznie w sieci
i czytanej na ekranach monitorow, zas w 57% - wychodzacej w swiat
drukiem (i zabieranej przez Czytelnikow do domu). Milo bylo uslyszec,
ze niektorzy Czytelnicy po wyciagnieciu z komputera rozsiewaja nas
szeroko wsrod znajomych. 25% respondentow przyznalo sie do korzystania
przynajniej raz w zyciu z biblioteki numerow archiwalnych. (Trzeba
jednak pamietac, ze jest to stan z przed pol roku; wywiad "Spojrzen"
donosi ostatnio o wzmozonym ruchu w archiwum!).

Za dwa tygodnie w ostatniej czesci oddamy glos wylacznie Czytelnikom.
Wspomniane na poczatku dowody sympatii wcale nie przeszkodzily dac nam
paru pstryczkow w postaci roznych uwag i `dobrych rad na przyszlosc'...


                                               Maciek Cieslak

_______________________________________________________________________

Jacek Arkuszewski 


Ponizszy reportaz ukazal sie w czerwcowym, comiesiecznym dodatku 
"NZZ-Folio" do znanego zurychskiego dziennika "Neue Zuercher Zeitung"
i dotyczy dosc glosnej w Szwajcarii sprawy sprzed niecalego roku. 
Nazwiska opisanych w nim osob zostaly zmienione z wyjatkiem tych,
ktorych udzial spowodowany zostal ich funkcjami sluzbowymi.

Tytul reportazu jest oryginalny.


                              * * *

Peter Haeffner


                          POLSKI BLUES - cz. I
                          ============
                          
                                                  
Drugiego wrzesnia 1992 malzenstwo Richner wypoczywa na toskanskiej
plazy. Pani Richner przegladajac zurychski "Tages Anzeiger" natrafia na
interesujacy artykul zajmujacy sie wypadkiem napromieniowania w
Federalnym Zakladzie Badania Materialow EMPA w Duebbendorfie. Wypadek
zdarzyl sie przed tygodniem, mowa jest w nim o powaznie
napromieniowanym pracowniku - obecnie wydaje sie, ze trzeba mu bedzie
amputowac palec. Pani Richner ma powody do zmartwienia; pracownikiem
tym jest jej maz.

Peter Richner jest chemikiem, kierownikiem grupy analiz sladowych w
EMPA. Po poludniu 26 sierpnia, w srode, u portiera melduje sie pewien
Polak w towarzystwie szwajcarskiej przedsiebiorczyni. Pragna oni oddac
do analizy probke osmu 187. Potrzebny jest do tego spektrometr masowy,
przyrzad, ktorego w Szwajcarii jest zaledwie jedenascie egzemplarzy, a
Richner jest jedynym specjalista w EMPA mogacym dokonac analizy. Nagle
zlecenie, dzien przed zaplanowanym urlopem, jest mu nie na reke, zatem
poczatkowo odmawia. Wkrotce daje sie jednak namowic. Osm 187 nie nalezy
do czesto wystepujacych izotopow tego platynopodobnego pierwiastka,
budzi zatem ciekawosc Richnera. Wydaje mu sie jednak dziwne - a chodzi
tu o 2 gramy - ze obie probki zaspawane sa w metalowe gilzy o dlugosci
10 i srednicy 5 do 7 mm. Zazwyczaj przechowuje sie blekitno-czarny
proszek w szklanych ampulkach wypelnionych azotem, by uniknac zetkniecia
z tlenem; czterotlenek osmu jest silnie trujacy. Richner potrzasa
gilzami i slyszy obijanie sie czegos twardego. Jest lato i jego rece sa
nieco wilgotne. Potem bedzie sobie lamal glowe jak dlugo mial probki w
reku. Piec minut? Trzy? Moze cztery?

Zanim jeszcze Richner zdazyl wejsc do pracowni, gdzie za olowiowym
szklem stoi aparat rentgenowski, licznik aparatu zaczyna brzeczec.
Richner sadzi, ze to uszkodzenie i wola swgo szefa, Heinza Vonmont,
kierownika Dzialu Chemii Nieorganicznej. I teraz juz wszystko dzieje
sie bardzo szybko. Wzywa sie ludzi alarmowanych zazwyczaj w wypadkach
z materialami promieniotworczymi: dyzurna sluzbe dozymetryczna z Paul
Scherrer Institut (PSI) w Wuerenlingen, specjalistow ochrony przed
promieniowaniem Szwajcarskiego Zakladu Ubezpieczen od Wypadkow (SUVA) z
Lucerny, policje i prokurature. Probki nieznanego jeszcze, silnie
promieniotworczego materialu laduja w oslonietym bunkrze.

Gdy Richnerowie bawia jeszcze na swoich nieco zmaconych troska wloskich
wakacjach, Mirek Barczyk jest juz z powrotem w swoim miejscu
zamieszkania Wilnie. Ma dwadziescia piec lat i wie, ze zostaly mu tylko
cztery miesiace zycia.

Z tym wyrokiem wypuszczaja go na wolnosc, jego i jego trzech kolegow,
mechanika samochodowego z Poznania Ryska Starczaka, lat 23, 31-
letniego handlowca z Lubonia Syriusza Jaszewskiego, oraz 33-letniego
taksowkarza Adama Sworskiego. Mirek poczatkowo nie chce wierzyc, ze
obie probki, za ktore zaplacil po 5000 dolarow - cale swoje
oszczednosci, stanowia material wprawdzie bez wartosci, lecz wysoce
niebezpieczny. Gdy 24 sierpnia wyrusza z Wilna do Szwajcarii, by
uzyskac ich certyfikat, trzyma je przez cztery godziny w pudelku od
zapalek w kieszonce swej koszuli. Po prostu dlatego, ze nie bardzo
dowierza swym kolegom, z ktorymi po raz pierwszy udaje sie w podroz.

Trwa ona dwa dni i dwie noce. Gdy Mirek jeszcze tego samego srodowego
wieczoru, pierwszego swego dnia w Szwajcarii na zadanie zgromadzonych w
EMPA specjalistow zdejmuje koszule, wszystko juz jest jasne. Na jego
piersi z prawej strony, powyzej pasa widnieje czerwona plama wielkosci
talerza, nieco mniejsza na lewo. Teraz juz wie, dlaczego w czasie jazdy
mial nudnosci tak, ze czestokroc musiano sie zatrzymywac. To nie byl
szaszlyk zjedzony na krotko przed przekroczeniem polskiej granicy.  W
drodze powrotnej do Wilna Mirek podejmuje silne postanowienie: nie
podda sie, wszystko jedno, co go czeka. I w zadnym wypadku nie pojdzie
do szpitala i nie polozy sie na szpitalnym lozku, bo to moze oznaczac
tylko pewny koniec. W nadziei na rychlejsze zwolnienie oswiadcza
wladzom szwajcarskim, ze jego zona oczekuje dziecka. To jest male
klamstwo, bowiem jego synek Michal liczy juz sobie dwa lata. Nie moze
jednak oklamac swej zony Basi. Tego obawia sie najbardziej. Basia ma
dwadziescia piec lat, jest gadatliwa i ladna; czarnowlosy Mirek, choc
raczej spokojnego, usposobienia, jest czlowiekiem silnej woli. Pobrali
sie po dwukrotnym spotkaniu, zas miedzy spotkaniami byla roczna
przerwa. Drugi raz spotkali sie w piatek, a juz w poniedzialek byli
malzenstwem. Matki obojga twierdza, ze byla to milosc od pierwszego
wejrzenia.

Gdy Mirek mowi co sie stalo, Basia zalamuje sie. Wtedy zaczyna on
walczyc ze swoja choroba. Wmawia sobie, ze to po prostu zwykla rana.
Tak, to jest wprawdzie rana, lecz nie taka, ktora mozna zaleczyc, lecz
rana ktora wlasnie powstaje. Wpierw schodzi skora. Zywe cialo jest na
wierzchu, otwarte, lepkie. Z dnia na dzien krwawi coraz silniej. Po
kapieli woda w wannie jest czerwona. Nadchodzi zima i mrozy, a w Wilnie
od dawna nie ma juz ani ogrzewania, ani cieplej wody. W nocy przytula
sie do Basi by ogrzac rane, dniem przyklada reke do opatrunku. Dygocze,
tylko z rzadka spi wiecej niz dwie, trzy godziny. Nie jest
przyzwyczajony spac na brzuchu, lecz inaczej po prostu nie moze. Bol,
straszny skurczowy bol przychodzi coraz czesciej, nazywa go swoja
przyjaciolka. Gdy nie moze sie ruszac, powiada `znowu przyszla
przyjaciolka'. Bierze srodki przeciwbolowe, ale tak malo, jak tylko
mozna, probuje roznych masci, pol tubki dziennie, a tubka kosztuje trzy
dolary. Jego tesc, dyrektor wilenskiej fabryki, zarabia czterdziesci
dolarow miesiecznie. Mirek juz nic nie zarabia.

Podrozujacy do Wilna musza przy przyjezdzie wypelnic deklaracje celna.
Wciaz uzywa sie jeszcze starych radzieckich deklaracji z zapytaniem,
czy wwozi sie bron i amunicje. W grudniu ubieglego roku opuscil stolice
najwiekszej z republik baltyckich ostatni zolnierz radziecki. Lotnisko
sprawia wrazenie waznosci kiedys uporzadkowanych strumieni podroznych,
gdzie nedzna hala przyjec wita goscia z Zachodu, zas okazaly portal
wskazuje kierunek Moskwy.

Tutaj, na lotnisku wilenskim zaczela sie cala Mirkowa historia. Poznal
on tu pracownika odprawy pasazerow, Ukrainca nazwiskiem Tysiek Baida.
Ten z kolei mial kontakt ze swoim rodakiem Lonia Durko. Obaj Ukraincy
skradli w jakims laboratorium 4 z ogolnej liczby 36 kapsul, dowiedzieli
sie bowiem od pewnego naukowca, ze zawieraja one poszukiwany osm,
material ktorego Mirek szukal juz od dawna. Mirek znal w Niemczech
Zachodnich osoby zainteresowane tym szlachetnym metalem.

Dwie ze skradzionych kapsul Baida odstapil Mirkowi pod zastaw 10 tys.
dolarow. Dwie pozostale powedrowaly do Austrii i - wedlug Mirka - mialy
rowniez zostac poddane ekspertyzie w Szwajcarii. Nie wiadomo jednak,
gdzie w koncu wyladowaly. Uzgodniono, ze Mirek w przypadku, gdy badanie
w EMPA wykaze, iz istotnie jest to izotop osm 187, zaplaci Ukraincom
dalsze 15 tys. dolarow i sprzeda owe dwa gramy juz na wlasny rachunek
za cene od 80 do 100 tys. dolarow za gram.

Mirek Barczyk prowadzil juz interesy export-import i probowal nawet
swych sil w turystyce. Ukonczyl liceum matematyczno-przyrodnicze o
kierunku chemicznym i nalezal do generacji, co sie prosto z lawy
szkolnej przesiadla do kapitalizmu. Organizowal dla polskich turystow
wakacje w dawnych sanatoriach bonzow partyjnych nad Baltykiem i wraz ze
swoja tesciowa prowadzil obozy w litewskiej puszczy, glownie dla
Niemcow szukajacych pierwotnej przyrody, lecz zaopatrywanych w zywnosc
z zewnatrz.

Interesy Mirka mialy charakter przypadkowy. Raz kupowal w Moskwie i
sprzedawal w Warszawie maczke rybna, innym razem handlowal skora.
Poczatek handlu `goracym' towarem rozpoczal sie niewinnie. Pewnego razu
otrzymal zamowienie od niemieckiej firmy RASTEM z Warszawy na milion
masek gazowych z Rosji, lecz transakcja nie doszla do skutku i
pozostalo z niej jedynie siedem bezpanskich wagonow wypelnionych
maskami na wilenskiej bocznicy. W dobrych czasach Mirek zarabial dwa
tysiace dolarow miesiecznie. Kiedy jego niemieccy klienci - posrednicy
podobnie jak on - zaczeli sie interesowac osmem, Mirek posiadal juz
kontakty w calej Rosji. Pierwsza dostawa dwoch 10-gramowych probek tego
rzadkiego metalu z Petersburga okazala sie niewypalem. W zaplombowanych
pojemnikach dostarczonych przez kuriera do Warszawy i stamtad do
badania do Niemiec byl cynk, inne okazaly sie puste. Niemniej wciaz
jego zleceniodawcy ufali mu i dali mu nawet do dyspozycji Mercedesa na
niemieckich numerach, oraz placili mu diety za najlepsze polskie
hotele. Mirek byl traktowany jak krol i czul sie troche krolem.

Najlepsza czescia wszystkich interesow byly plotki. Badz o towarach, na
ktore nie bylo kupca - helikoptery z Czechoslowacji, albo samoloty
transportowe z Rosji - badz o kupcach na towar, ktorego nie bylo
(poszukiwany byl pluton), badz wreszcie o tym, gdy nie bylo ani towaru
ani kupca. Mowilo sie o rzadkich metalach, za ktore rzekomo placono na
Zachodzie horrendalne ceny: kobalt, skand, wolfram, stront, rubid, osm;
o hormonach wzrostu jak somatropina i zlowieszczym bialku przeciwko
rakowi otrzymywanym z ludzkich embrionow w pewnym moskiewskim
instytucie i ktorego cena za gram osiagac miala milion dolarow. Kraza
nawet kolorowe prospekty `wynalazkow', jak nazywano w zargonie owe
materialy.

Mirek trzyma dwie kapsulki z osmem w reku i czuje, ze wreszcie osiagnal
cel. Wprawdzie dwoch Niemcow wylaczylo sie z interesu, lecz otworzyly
sie jednoczesnie nowe mozliwosci. Oprocz wspolpracujacej grupy
wilenskiej pozostawaly dwie inne: z Warszawy i Poznania. Z warszawska
grupa posrednikow Mirek mial juz do czynienia; zawieral z takimi
`crews' i normalne transakcje. Byli to ludzie o roznych zawodach
znajacy lokalne warunki i wiedzacy gdzie i co mozna dostac, jakie
trzeba zalatwic formalnosci i czego nalezy unikac. Dzwoni sie do nich,
jak sie ma cos w zanadrzu i dzieli sie z nimi zyskami. Jesli cos ma sie
udac, musi sie podtrzymywac takie kontakty, ale jednoczesnie z liczba
zainteresowanych rosna tez i komplikacje. Brakuje pewnych informacji.
Im blizej celu (to znaczy kupca), tym bardziej wydaje sie on oddalac -
wpierw ma on czekac w Warszawie, potem w Poznaniu, Niemczech, Holandii,
Szwajcarii...

Mirek uwaza, ze ma trzech nabywcow na `goracy' towar: Niemca, Szwajcara
i Holendra. Widzial raz w pewnym prywatnym domu w Poznaniu walizke
pelna dolarowych banknotow, wedlug swojej oceny milion dolarow. I
dlatego mimo poczatkowych niepowodzen nadal zajmuje sie osmem, nadal go
poszukuje.

Ale Mirek jest jednoczesnie bardzo ostrozny. To jest jego pierwsza
podroz na Zachod, a on ma przy sobie caly swoj majatek. Kolega zawozi
go Mercedesem do Warszawy, dalej pod oslona dwu aut miejscowej grupy
jada razem do Poznania, ostatniego wiekszego miasta przed granica
niemiecka. Tutaj ekipy sie zmieniaja, dosiadaja sie Jaszewski i
Starczak nalezacy do poznanskiej grupy Zamojewskiego, dawnego partnera
Mirka i zarazem wlasciciela firmy zajmujacej sie handlem metalem.
Podobno posiada on kontakty z potencjalnymi nabywcami. Jaszewski i
Starczak z kolei sa znajomymi Adama Sworskiego, Niemca o polskim
pochodzeniu, taksowkarza z Bad Schwalbach w Hesji. Ten zas zna
pochodzaca z Polski Szwajcarke, ktora zalatwi sprawe badan w EMPA.
Zatem celem staje sie EMPA, gdyz szwajcarski certyfikat jest powaznym
swiadectwem niezbednym w handlu towarem o watpliwym pochodzeniu. W
Poznaniu przesiadaja sie do niebieskiego BMW Staszewskiego. Mirek
nabiera w miedzyczasie zaufania do swoich towarzyszy podrozy i obie
probki zostaja umieszczone w teczce w bagazniku. Dopiero pozniej zdaje
sobie sprawe, ze od tego momentu ustaja jego nudnosci. Pozniej tez
dowiaduje sie czegos, o czym Jaszewski ze Starczakiem poczatkowo mu nie
mowia; wioza oni gram plutonu, ktory zamierzaja sprzedac na wlasny
rachunek. Pluton umieszczony jest w zaplombowanym kulistym pojemniku,
nie wiadomo, co sie pozniej z nim stalo. W Wiesbaden cala trojka
przesiada sie do Forda Granady Sworskiego i juz we czworke przekraczaja
w srode granice szwajcarska. Cale dwa tysiace kilometrow pokonano
non-stop w 48 godzin. Sa zmeczeni, lecz podnieceni. Wszystko to dopiero
poczatek znacznie wiekszych interesow. Kazdy juz sobie wyobraza, co
zrobi z pieniedzmi.

Mirek tez wie dokladnie, na co je przeznaczy: otworza razem z Basia
restauracje. Dodatkowo ustalili tez, ze polowe zysku przeznacza na
dzieciecy szpital w Lublinie, gdzie maly Michal, posiadajacy latwa do
przeoczenia wade wrodzona, byl z takim zaangazowaniem leczony przez
pewna lekarke, ze nie ma teraz zadnych trudnosci z chodzeniem.

Gdy Sworski ze swoja szwajcarska znajoma udaja sie do EMPA, gdzie
przyjezdzaja za kwadrans trzecia, Mirek z oboma kolegami przechadza sie
po zurychskiej Bahnhofstrasse i po Starym Miescie. To jest wspaniale -
Mirek jest pod wrazeniem: wszystko blyszczy, wszystko jest takie nowe i
swieze, po prostu nowy swiat - i on jest jego czastka. Oglada Limmat i
ma ochote sie wykapac - taka rzeka jest czysta. Pomyslec tylko o
Wilejce w Wilnie... Przed wystawa z `grzeszna' damska bielizna stoi
dlugo. Chetnie kupilby cos dla Basi. Jest dumny z tego, ze na oko
bezblednie ocenia rozmiar i u siebie, w Wilnie, irytuje czasem
sprzedawczynie kupujac dla swej zony biustonosze i majteczki.

Laza po kawiarniach i czekaja na Sworskiego. Umowili sie z nim, ze o
16-tej spotkaja sie na Dworcu Glownym.


            (tlum. Jacek Arkuszewski, dokonczenie w nastepnym numerze)

_______________________________________________________________________

Tomek Sendyka  


                         Z KRAINY MAKARONU
                         =================


Na poczatek kilka slow wyjasnienia. Erice jest mala stara sycylijska
miescina, gdzie wybudowano Centrum Kultury Naukowej imienia Hektora
Majorany. Odbywaja sie tam konferencje, szkoly, zjazdy. Wlasnie
wrocilem z jednej takiej szkoly, a ze nigdy przedtem nie bylem w
poludniowych Wloszech, wiec spisalem luzno na zywo kilka swoich
wrazen.

Zaczelo sie niezle. Trzeba bylo leciec Delta. Placa, to wymagaja, nie
narzekam. Jak moge ojczyzne Cicerona za panstwowe pieniadze ogladnac,
to i Delta moge do niego dojechac. Jest jakies prawo zwane poetycko
"Lataj Ameryko" ("Fly America Act 1974"). Podstawili na lotnisku
jakiegos przedpotopowego Lockheeda, ktory zapewne ongis latal z Atlanty
do Bangor i z powrotem. Dolozyli mu takiemu kamizelki ratunkowe pod
siedzeniem, zeby spelnial prawne wymogi stawiane samolotom na linii
atlantyckiej, postarali sie o swietna obsluge, ktora nadrabiala minami
fakt, ze Boeingiem ten pterodaktyl nie byl. Lot byl przyjemny i wesoly,
co chwile bylo sie z czego posmiac. A to skonczyly sie gazety na drugim
rzedzie pasazerow i pani stewardessa prosila grzecznie, zeby po
przeczytaniu podac dalej, bo inni tez chca, a to podali *zmrozone*
czerwone wino. Nic to, machajac skrzydlami wyladowal jakos ten dinozaur
na lotnisku w Rzymie.

Rzym. Nigdy tam nie bylem, a zawsze chcialem. We Wloszech bylem
poprzednio, ale nigdy na poludnie od linii Mediolan - Wenecja. Zaraz na
lotnisku dostalem lekkie ostrzezenie. Usilowalem wyjac pieniadze ze
sciany przy uzyciu jakiejs karty - nic z tych rzeczy. Owszem, jedna z
tych maszyn VISE przyjmowala, ale po kilku minutach zucia wypluwala i
oznajmiala, ze jej przykro, bo polaczenie przerwane. Coz... `Welcome to
Italy'.

Dotarlem na dworzec kolejowy Roma Termini, gdzie posrednictowo znalazlo
mi pokoj w jakims `pensione'. Dwadziescia dolarow za pokoj bez
karaluchow jest doprawdy dobra cena. Wlascicielem byl sympatyczny typ,
ktory zastanawiajaco dobrze mowil po angielsku. Jak mi potem
wytlumaczyla pokojowka - Polka, byl to imigrant z Izraela. Niestety,
znajomosc jezyka angielskiego jest rzadkoscia w hotelach czy
restauracjach. Ale po kilku dniach aklimatyzacji mozna sie juz dogadac
z tambylcami w ich lokalnym narzeczu.

Rzym jaki jest, kazdy widzi, nie mam zamiaru bynajmniej opisywac co tam
jest; po pierwsze dlatego, ze jest tam wszystko; po drugie dlatego, ze
od tego sa przewodniki i encyklopedie; a po trzecie dlatego, ze ja i
tak nie wiem, co tam jest, no bo skad, skoro bylem tam tylko dwa dni.
Postawilem na Starozytnosc i troche tych kamoli sobie poogladalem. Byc
w Rzymie, i Papieza nie widziec, rzecz to naturalna, ale nawet do
Watykanu nie podejsc, to zapewne grzech. Zapomnialem jednak, ze Watykan
to miejsce swiete, i trzeba koniecznie miec dlugie spodnie, jako ze
zapewne juz pierwsi chrzescijanie takowe nosili. Jako ze dlugie spodnie
zostaly w hotelu, jako czlowiek myslacy (upal byl, wiec bylem niezle
sapiens) odpialem rekawy od kurtki, spokojnie zalozylem na nogi jako
nogawki, zalozylem nawet skarpetki pod sandaly i wygladajac na typowego
hAmerykanina - kolarza pomaszerowalem godnie do Bazyliki Swietego
Piotra. A tamtejsze Ciecie Maliniaki cos chyba kolarzy nie lubia.
Spelnialem wszelkie wywieszone wymogi prawne: cialo moje bylo zakryte
nawet wiecej niz trzeba, a stojacy w sasiedniej bramie halabardzista
szwajcarski byl zywym dowodem, ze stroje jeszcze bardziej blazenskie sa
w tym panstewku noszone na codzien.

Ale Ciec mnie przyuwazyl, przyjrzal mi sie bacznie, po czym zatrzymal
mnie i zawolal drugiego Ciecia na konsultacje. Zawolali Ciecia
Mundurowego - z jakimis czerwonymi haftami na czarnym kolnierzu
czarnego munduru. Jakis Ciec Kapral widocznie, czy moze nawet Ciec
Feldfebel. Ba, ze wzgledu na kolor munduru i epolet zaryzykowalbym
stwierdzenie, ze byl to nawet jakis Gruppenfuehrer Ciec. Usilowanie
wytlumaczenia temu panu czegokolwiek nie bylo mozliwe; nawet nie
dlatego, ze jego czolo mimo podeszlego wieku nie bylo skalane
znamieniem myslenia, ale ze wzgledow czysto jezykowych. Usilowalem go
przekonac o swojej racji, usilowalem prosic, zebym mogl porozmawiac z
kims odpowiedzialniejszym,... Jak mnie nie chwycil za frak, jak mna
nie cisnal o jakas sciane! A ja glupi, zamiast jak stary weteran miast
amerykanskich uciekac gdzie pieprz rosnie, cos tam zamamrotalem pod
nosem, ze sie poskarze, gdzie trzeba i jeszcze wyjalem aparat, zeby
Cieciowi zrobic zdjecie na pamiatke, abym wiedzial na kogo mam sie
skarzyc. Co dzialo sie dalej, mozna sobie wyobrazic. Zostalem zwyzywany
- na ile moja znajomosc wloskiego pozwala ocenic, dosc brutalnie - i
przegoniony przez pol placu Swietego Piotra. Coz. Poszedlem ogladac
mauzoleum Augusta i jego Malzonki.

Nastepnego dnia znow lotnisko. W poczekalni samolotu do Palermo jakies
typy rozmawialy glosno o plaszczyznach miedziowo-tlenowych. Znaczy
sie, jestem gdzie trzeba. W Palermo czekal na nas Lodovico, organizator
Szkoly-Konferencji, w asyscie kilku pieknych kobiet. Jedziemy do
Erice, malego sycylijskiego miasteczka, gdzie znajduje sie Centrum
Ettore Majorany, centrum konferencyjne, gdzie ma sie odbyc Dwudziesta
Miedzynarodowa Szkola Krystalografii, poswiecona tym razem
nadprzewodnikom wysokotemperaturowym.

Erice: Perelka! Waskie uliczki wybrukowane kocimi lbami, kamienne
domy, kosciolki. Miasteczko polozone na samym szczycie siedemset-
piecdziesieciometrowej gory. Z gory widac morze, lad i Monte Caffano -
cudowna gore strzelajaca prosto z morza jak normandzka Mont Saint
Michele. Kilka zameczkow, park. Miescina datuje sie na siodmy wiek
przed nasza era. Ponoc za czasow greckich byl tam jakis obiekt kultowy
z olbrzymia iloscia kaplanek. Marynarze zawijali do portu ponizej,
brali kury, kaczki, co tam mieli pod reka i zasuwali marszobiegiem pod
gorke czcic Afrodyte. Jak bysmy to powiedzieli dzisiejszym jezykiem,
`burdel nie z tej ziemi'. Ale wrocmy do terazniejszosci. Stary kosciol
przerobiono na centrum konferencyjne, klasztor na hotel, kilka budynkow
zaadoptowano i powstalo z tego centrum konferencyjne. Szkola
zorganizowana byla znakomicie ze szwajcarska wrecz precyzja, mimo ze
organizatorem nie byl Szwajcar, a rodowity Palermianin o krotkim
nazwisku Lodovico Riva di San Severino. Chwala mu wielka i dzieki. Tak
naprawde, to dopiero przy roznych wpadkach widac bylo, ile przemyslen i
wysilku wlozyl ten czlowiek, by ochronic uczestnikow konferencji przed
- nazwijmy go poludniowowloskim - folklorem. A tego folkloru i tak
udalo sie troche doswiadczyc, mimo zlotej klatki.

Szkola wygladala w skrocie nastepujaco: Rano wyklady, potem okolo
pieciu godzin przerwy na lancz, potem od piatej znow wyklady, a
wieczorem obiadek i hulanki dokad kondycji starczalo. Centrum
konferencyjne mialo mala salke z rozklekotanym pianinem. W dwoch rogach
salki znajdowaly sie beczki Marsali, w zasadzie nigdy nie wysychaly. W
salce tej gromadzili sie ludzie, ktorzy mieli ochote sie badz napic,
badz pospiewac, badz i jedno i drugie. Rozdawano Spiewniki Harcerskie
z przebojami z calego swiata, na stronie siodmej "Szla Dzieweczka",
zaraz potem "Hava Naggila Hava". Lodovico znal wszystkie melodie.
Spiewalo sie wszystko, jak przy harcerskim ognisku, tylko trunek
niezbyt harcerski, rzadki jakis, slodkawy, kolorowy i niskooktanowy. Na
marginesie wspomne, ze na jeden z obiadow zaproszono Sycylijska Kapele
Goralska, odspiewala sycylijskie przeboje ludowe o milosci, winnicach i
zdechlych osiolkach. I zaspiewali tez wlasnie "Szla Dzieweczke".

Z kilkoma restauracjami centrum ma umowe, uczestnicy po obiedzie
podpisuja kwitek i placa tylko za wode i wino. System prosty -
restauracji jest dziesiec: przez kilka pierwszych dni wszystkie sie
przescigaja nawzajem w grzecznosciach, potem staja sie coraz bardziej
opryskliwe, a na koniec bija i glodem morza. Zarcie ogolnie bylo jednak
swietne. Mozna zamowic `antipasti', czyli talerz przystawek. Ostatniego
dnia w jednej knajpie, gdzie dawali co prawda niezle zrec, zamowilem
sobie rzeczone przystawki. Panu Kelnerowi bardzo sie nie spodobalo, ze
na tym talerzu byla ilosc wiecej niz symboliczna. Bezczelnie zazadal
doplaty, gestykulujac i robiac wrzask na cala knajpe tlumaczyl mi po
wlosku, ze jak mu nie doplace, to mi nie przyniesie kalamarnicy, ktora
wlasnie zamowilem na drugie. Akurat podczas tego posilku jakas wloska
druzyna grala z jakas francuska druzyna w pilke nozna, chyba o Puchar
Europy. Musialo to byc cos waznego, bo cala wies, ba, caly kraj zamarl
przed telewizorami. Francuzi walneli jedna bramke, Wlosi zero. W
rewanzu za moje antipasti nasz stolik powital bramke szczera i
nieukrywana radoscia. Nie wiem, czy kiedys sie bardziej cieszylem z
rezultatu jakiegokolwiek sportowego meczu.

Nieznajomosc jakiegokolwiek jezyka, poza gwara sycylijska jest, ze tak
powiem, ogolna przypadloscia kelnerow w owej czesci swiata. Menu
spisane jest oczywiscie tylko po wlosku. Nawet na kiblach nie ma nawet
obrazeczkow, tylko pisze SIGNORE na jednym, a SIGNORI na drugim. Badz
tu madry, zwlaszcza po litrze wina. Rodak Marcin nie mogl sie
zdecydowac, rzucil moneta, wszedl. Za chwile weszla za nim jakas inna
turystka, ktora tez nie mogla sie zdecydowac. Wrzasnela glosno, po czym
przeprosila. Do tej pory nie wiadomo, kto trafil, a kto nie. Taki
kelner przychodzi i mowi po swojemu, tlumaczy co jest napisane w
karcie, czasem rzuci jakims angielkim slowem np. `fisz' - na cos, co
potem okaze sie potem cudownymi krewetkami, `pizza'. Czlowiek sie tylu
jezykow uczyl. Po co? I tak sie nie dogada. Est modus in rebus. Po co
sie w ogole wysilac z innostrannymi jazykami. Mozna przeciez powiedziec
takiemu czlowiekowi `Mow po polsku, albo nie mow w ogole!' i spokojnie
przejsc na jeden z obcych dla niego jezykow. Uzytecznosc jezyka
polskiego w knajpach Sycylii Zachodniej zostala udowodniona w trakcie
tej wycieczki. Najlatwiej idzie oczywiscie z napojami mowi sie `wino' i
chlopcy rozumieja, pytaja jakie, mowi sie `biale' i zaraz potwierdzaja
ze `bianco'. Jak sie chce czerwone, to trzeba sylabizowac kilka razy
ale tez w koncu przyniosa. Inne rzeczy i tak pokazuje sie paluchem w
karcie. Klopot byl tylko z baklazanem, dosc popularnym tam warzywem.
Nazwalismy to gwarowo obrzyn, taki krotszy oberzyn. A nazwe
obrzyn/oberzyn, to juz chlopcy rozumieli. Gorzej, ze zawsze ktos z
naszych musial wtedy krzyknac jedno z niewielu znanych nam wloskich
slow tlumaczac obrzyna doslownie jako `lupara'". I zaraz taki kelner
frak poprawial, bo myslal, ze wystaje.

Ale wieczorami, po teatralnych przedstawieniach obiadowych zawsze mozna
bylo odpoczac we wspomnianej malej salce, gdzie jeden z profesorow
potrafil z rozklekotanego pianina wycisnac Chopina, Debussy'ego, czy
pograc do tanca. Wirtuozem byl co najmniej tak dobrym jak fizykiem.

Na koniec jeszcze jedna relacja. Erice lezy siedem kilometrow od
Trapani - paszczy lwa. Tuz przed naszym przyjazdem wylecialo tam w
powietrze kilka budynkow i samochodow. Przyjechal potem nawet Papiez.
Akurat mijala rocznica tragicznej smierci sedziego Giovanni Falcone,
zabitego wraz z zona i obstawa. Zginal podobnie jak jego kolega Paolo
Borsalino wysadzony w powietrze na autostradzie. W Centrum odbyla sie
tego dnia manifestacja z udzialem siostry - Marii Falcone i sedziego
Aiala (nazwisko pisze fonetycznie), ktory razem z Borselino i Falcone
stanowil silna antymafijna ekipe. Aiala skonczyl juz z sedziowaniem i
dal sie wybrac do parlamentu. Owa manifestacje poparcia zorganizowala
grupa Italia Nostra - Nasze Wlochy. Wydawac by sie moglo, ze ta wlasnie
manifestacja z udzialem rodziny, wlasnie pod Trapani, skad pochodzil
Falcone, bedzie duza manifestacja. Nie, na tej manifestacji bylo moze
dwiescie osob, w tym dwie klasy spedzone z pobliskiego liceum, i grupka
ludzi z naszej szkoly. Prowadzaca czytala liste zaproszonych gosci i po
ktoryms `nieobecny', `boli go glowka' czy `zdechl mu kanarek' spytala,
czy jest sens dalej czytac. Przewodniczacy Italia Nostra, stary,
schorowany czlowiek, powiedzial cicho: `Tak, niech Pani czyta'.

Tam jednak jest zle, ale to juz temat na osobna ksiazke. Powrot, wylot
ze zlotej klatki Lodovica odbyl sie bez wiekszych scysji, na
wygladajacym jak dworzec kolejowy w Nowym Targu lotnisku w Palermo
jakas pani w megafonie znala troche angielski, ale za to pomyliy sie
jej bramki, jak zapowiadala odlot mojego samolotu. Ale jakos podrozni i
tak wsiedli tam gdzie trzeba. Zakonczyla sie sycylijska przygoda.
Folklor wloski dal mi sie we znaki raz jeszcze tydzien pozniej, gdy
przesiadalem sie w Rzymie z Lotowskiego Trupolewa przylatujacego z
Krakowa, na owego Pterodaktyla Deltyjnego lecacego do Nowego Jorku.
Nagle ni stad ni zowad potraktowano mnie jak potencjalnego terroryste.
A co robilem w Rzymie, a dlaczego, a czy moge udokumentowac, ze jestem
uczonym itp. Glejt - zaproszenie na owa szkole, ktorego cudem tylko nie
wyrzucilem uspokoil troche Pania Wscibska. Nie byly to bynajmniej
pytania kontroli granicznej, ot pytania tych typow, co zamieniaja
bilety na karty wstepu do samolotu (boarding pass). Mialo to cos
wspolnego z faktem, ze moj bagaz przylatywal inna linia i mogl sie
spoznic, ale tak na prawde to dotad dokladnie nie rozumiem, o co im
chodzilo. Tym razem nie zadawalem za wielu pytan. Lotnisko dlugie, i
jakby tak znowu mieli mnie pogonic....

                                             Tomek Sendyka
________________________________________________________________________

[od red. Ponizszy tekst zostal nam zaproponowany przez Zbigniewa Wsula.
Jego inicjatywa wydala nam sie interesujaca, sam tekst jednak mial
forme reklamy, ktorej z zasady nie zamieszczamy. Zmienilismy wobec tego
nieco ksztalt, aby calosc byla nieco bardziej informatywna. Udzielajac
lamow Autorowi, prosimy wszelkie uwagi, watpliwosci i pytania prosimy
kierowac wprost do Niego. J.K-ek]


Zbigniew Adam Wsul  

                         
             POLISH SATELLITE TELEVISION IN NORTH AMERICA
             ============================================


Dzien 26 maja 1993 przejdzie do historii POLSATV jako jeden z
najwazniejszych i przelomowych. Tego dnia moj projekt zostal
zaakceptowany przez Direct Broadcast Television (DBS) i jesli wszystko
potoczy sie jak dotad, to od 1 stycznia 1994 rozpocznie sie
systematyczne nadawanie 24 godziny na dobe satelitarnego programu
telewizyjnego dla Polonii Amerykanskiej i Kanadyjskiej. 

W kazdym domu polonijnym od Florydy do Brytyjskiej Kolumbii, od
Kalifornii do Quebecu, na `mikroskopijnej' antenie satelitarnej o
srednicy 45 cm (18 in., ustawionej w oknie, na balkonie, na dachu,
umocowanej na samochodzie w czasie weekendu i wczasow, lekkiej i
przenosnej) i na specjalnym konwerterze dolaczanym do TV, bedzie mozna
odbierac telewizyjny kanal polonijny 24 godziny na dobe - 100% w jezyku
polskim:  wiadomosci z Polski, z USA i z Kanady, `talk shows', komedie,
filmy fabularne, reportaze z zycia Polonii, programy dla dzieci, lekcje
jezyka polskiego dla dzieci i mlodziezy, angielski dla nowoprzybylych,
jezyk polski dla starej emigracji, programy religijne, msze niedzielne,
audiencje papieskie, uroczystosci religijne w Polsce itp.

Ogladajac POLSATV bedzie mozna dowiedziec sie, jak prosperuja polonijne
biznesy, spotkac recenzje prasy polonijnej, migawki z zycia
artystycznego. Oprocz wiadomosci telewizyjnych - przedpoludniem i
wieczorem - serwis informacyjny bedziemy uzupelniac godzinna
telegazeta, dajac rownoczesnie okazje do sluchania roznych polonijnych
audycji radiowych z Chicago, Toronto, Detroit, Nowego Jorku, Miami oraz
z innych miast USA i Kanady. Dodatkowo bedziemy transmitowac programy z
Polski. A w nocy kazdy bedzie mogl prawie za darmo robic swoje
ogloszenia sluchajac najlepszej muzyki i nocnych programow radiowych.
Wszyscy, a wiec firmy i osoby prywatne beda mogli zamieszczac swe
ogloszenia prawie za darmo. Proponujemy telewizje *polonijna*. Nie
bedzie to retransmisja programow z Polski. Bedziemy nadawac programy
wlasne, niezalezne, mowiace prawde, bez wzgledu na to jaka partia czy
koalicja w Polsce trzyma ster rzadow. Nie bedziemy transmitowac zadnej
propagandy, ale bedziemy ukazywac zycie Polonii - to prawdziwe, trudne
i ciezkie, pelne tesknoty ale rowniez i to pelne sukcesow. Nie
wykluczmy wspolpracy z TVP, TV Polonia SAT, ale nasza ambicja jest
tworzenie wlasnego programu, chemy tworzyc, a nie odtwarzac. Polonia ma
juz swoja elite, ktorej my chcemy dac mozliwosc zaprezentowania sie
Polonii i Polsce. W ciagu zas dwoch lat wrocimy do Polski z tym co
Polonia ma do pokazania Polakom nad Wisla. Polonia jest czescia jednego
narodu i POLSATV bedzie pokazywac nasz Polonijny swiat rodakom w
kraju. Programy nasze beda zrobione w USA, Kanadzie i Polsce.  W
Polsce bedziemy miec swoich wspolpracownikow i reporterow. Nasze
programy beda bardzo urozmaicone. Bloki programowe zostana opublikowane
w pozniejszym terminie, gdy uda sie nam ustalic zakres wspolpracy z
polonijnymi osrodkami telewizyjnymi i radiowymi w USA i Kanadzie.
Jednym z celow POLSATV bedzie zaangazowanie do wspolpracy wszystkich
telewizyjnych lokalnych TV studiow polonijnych, aby przezyly druga
mlodosc, aby cala Polonia poznala ich trud, talent i wysilek, jaki
dotad podejmuja. Oczywiscie bedziemy wspolpracowac z tymi, ktorzy beda
tego chcieli. POLASTV bedzie sponsorem pierwszego polskiego filmu
fabularnego kreconego w Nowym Yorku. Bedzie to pierwszy niezalezny film
realizowany przez Polaka mieszkajacego w USA. Bedziemy przesylac
wlasnymi kanalami najnowsze wiadomosci z Polski - niezalezne - robione
tylko dla Polonii w Ameryce. Bedziemy sledzic zycie polonijne i
informowac o wszystkim naszych widzow.

Kazdy na pewno chce zapytac: jak sfinansowac taki ogromny projekt i
jaka instytucja za nim stoi?

Otoz w tym miejscu trzeba powiedziec kilka slow na temat Direct
Broadcast Television. Projekt DBS jest najnowszym osiagnieciem
swiatowej (i amerykanskiej) techniki i technologii. Jest polaczonym
sukcesem specjalistow w dziedzinie elektroniki satelitarnej i cyfrowej
(komputerowej), jak rowniez producentow przemyslu telewizyjnego. Ich
celem bylo stworzenie takiej telewizji, ktora zatrzyma monopol TV
kablowej w USA dajac lepszy i tanszy program. Koszty kabla rosna z roku
na rok, a jakosc programow wcale sie nie polepsza. Koszty te powoduja
niechec do kabla wielu ludzi w USA, ktorzy sa bezradni, bo zeby ogladac
wiecej niz lokalna telewizje trzeba placic za kabel nierzadko ponad
$30.00 miesiecznie. Aby zmodernizowac TV kablowa, trzeba podniesc znowu
oplaty i odbierac programy w HDTV (high-definition television). Kazdy
telewidz bedzie musial zaplacic kilkaset dolarow za konwerter. Zamiast
tego na rynek wchodzi telewizja satelitarna DBS. Direct Broadcast TV
proponuje rowniez platna telewizje, ale z wiekszym wyborem programow,
atrakcyjna dla grup etnicznych takich jak nasza i o wiele tansza! Na
poczatek DBS proponuje ponad 150 programow, doskonala jakosc obrazu i
dzwieku. Zadna inna telewizja jej nie dorowna. W DBS beda wszystkie TV
programy dostepne na kablu (ABC, CBS, NBC, CNN, Discovery, Disney, MTV
i setki innych), oraz inne, ktorych kabel nie jest w stanie serwowac.
Posrod nich bedzie POLSATV. I to jest przewaga DBS.

Rezultatem bezposredniego odbioru z satelity jest doskonaly standard
telewizji bez zadnych zaklocen, o wysokiej rozdzielczosci obrazu przy
antenie wielkosci zaledwie 45 centymetrow. Antene taka mozna umiescic i
przeniesc praktycznie wszedzie. Mozna przeniesc sie ze Wschodniego
Wybrzeza na Zachodnie i ciagle byc w zasiegu wybranego programu! DBS da
docelowo mozliwosc odbioru okolo 200 kanalow i kilkuset roznych
programow. Trzeba zaznaczyc, ze beda dostepne rowniez inne kanaly, na
ktorych beda programy miedzynarodowe, w tym rowniez w jezyku polskim,
ukrainskim, litewskim, jidysz, czeskim, slowackim, rosyjskim i
innych, w wymiarze kilka godzin na dobe. A wiec kazdy, kto stanie sie
naszym widzem bedzie mial do dyspozycji przynajmniej dwa kanaly w
jezyku polskim!
 
Poniewaz projekt DBS, a w tym POLSATV jest kosztowny, przekraczajacy
sume kilkuset milionow dolarow, trzeba bylo znalezc srodki finansowe.
DBS proponuje oplate dla odbiorcow, ale *oplata ta bedzie zawsze o
wiele nizsza niz oplata za telewizje kablowa*. POLSATV musiala
zastosowac sie do wymogow DBS i wobec tego bedzie rowniez telewizja
platna. Takie sa warunki stawiane wszystkim grupom etnicznym, ktore
maja ambicje posiadac swoj program telewizyjny. Miesieczna oplata
POLSATV bedzie wynosic okolo $4.99, ale nie wiecej (oplata moze spasc
do $3.00 a nawet do $2.50 na miesiac). Wszystko zalezy od tego, ilu
abonentow zainstaluje sobie DBS i POLSATV.

Kolejnym warunkiem jaki postawila nam DBS jest 100 tysiecy odbiorcow.
Nie jest to wcale duzo. Inni kandydaci, mimo, ze proponowali o wiele
wiecej widzow nie zostali zaakceptowani. Rodzi sie pytanie, dlaczego
my? Odpowiedzi moze byc wiele: moze dlatego, ze przedstawilismy bardzo
dobry `business plan' stworzony przez profesorow z Uniwersytetu
Stanowego w La Crosse, Wisconsin, a moze po prostu dlatego, ze czlowiek
numer jeden w DBS, jesli chodzi o dobor programu telewizyjnego, ma w
swoich zylach polska krew. Przekonalismy ich, ze Polonia od lat czekala
na telewizje satelitarna, ma pieniadze na zakup sprzetu i ze nie zawaha
sie poswiecic kilka dolarow na miesiac, aby miec w swoim domu polonijna
telewizje satelitarna. Przekonalismy producentow DBS, ze studia
telewizyjne na Uniwersytecie w La Crosse, ktore juz czekaja na POLSATV
sa profesjonalne pod wzgledem technicznym, ze byc moze beda zapraszani
polscy studenci i wykladowcy z wydzialu dziennikarstwa na stypendia do
USA i ze DBS zrobi doskonaly biznes jesli nam umozliwi produkcje
polonijnego programu.
 
W koncu dostalismy powyzszy warunek: `jesli 100 tysiecy osob zakupi
sprzet po - ustalonej dla calej Ameryki - cenie $699.00 dolarow, wtedy
POLSATV ma swoj kanal - 24 godziny na dobe.' Brzmi to jak realizacja
nieprawdopodobnego marzenia, bowiem telewizja DBS jest projektem
wybiegajacym w XXI wiek.

Warunkiem koniecznym uruchomienia kanalu polonijnego jest uzyskanie
niezbednej liczby (100 tys.) zgloszen checi zakupu aparatury
umozliwiajacej jej odbior (antena + konwerter). Osoby, ktore
przeczytaja ten artykul, a zamieszkuja w Polnocnej Ameryce i sa
zainteresowane, proszone sa o bezposredni kontakt z autorem tych slow.
Jak na razie program nasz realizuje sie prawidlowo, bez zadnych
opoznien. Po drodze odpadaja pomysly i ludzie, ktorzy licza na latwy i
szybki zysk, ale ciagle pozostaje i staje sie realna pierwotna
koncepcja uruchomienia POLSATV w najwczesniejszym terminie - poczatek
1994.
 
POLSATV zawsze bedzie miec czas na antenie dla propagowania wszystkich
organizacji polonijnych, malych biznesow, ktorych nie stac na reklame,
oraz dla kazdego z nas, kto ma pomysl. Bedziemy pomagac utalentowanym
Polakom i Amerykanom polskiego pochodzenia, ktorzy potrzebuja pomocy -
naszym celem jest sluzba Polonii. A dla wszystkich telewidzow bedziemy
miec program odpowiadajacy marzeniom kazdego z nas.
 
Ktos moze zapytac ile lat bedzie nadawana POLSATV? 
 
Odpowiedz nasza jest nastepujaca: Daleko poza rok 2000! Tak dlugo, jak
tylko Polonia w USA i Kanadzie bedzie czula sie Polonia. Kazdy kto
chcialby nam pomoc proszony jest o kontakt: [email protected]. Mamy juz
kilku Poland-L-owiczow. POLSATV zaprasza do wspolpracy. Liczymy na
Was.


                                           Zbigniew Adam Wsul

________________________________________________________________________

Jadwiga Fangrat  


                   KACIK KULINARNY "SPOJRZEN": SUKIYAKI
                   ====================================

                          

Od poczatku flirtu z Japonia uwazalam, ze miejscowe dziela kulinarne
lepiej ogladac, niz smakowac. Nauczona doswiadczeniem, zdecydowana
wiekszosc oficjalnych bankietow zaczynalam od fotografowania pelnych
polmiskow (naprawde jest co podziwiac, bo sa to male dziela sztuki) i
zwykle na tym konczylam degustacje, zadowalajac sie swietnym japonskim
piwem.

Jednak zachecona wspomnieniem fondue Nadwornego Szefa Kuchni Mr. J.
Cook'a ("Spojrzenia" # 75), gdzie wymienil on rowniez malo wdzieczna
nazwe sukiyaki, jako japonski odpowiednik tej francuskiej [raczej
chinskiej  - przyp. red.] perelki, postanowilam poswiecic sie dla
sprawy.

Zdobylam "Japanese Home Style Cooking" (Better Home Publishing House,
Tokyo 1986), skad zaczerpnelam ponizszy przepis, wyprobowawszy
uprzednio na wlasnej rodzinie w pewne niedzielne popoludnie. Nikomu nie
zaszkodzilo (niemowlaka nie narazalam), wszystkim smakowalo.
Przydatnosc receptury jest jednak chyba ograniczona, gdyz wiele tu
skladnikow dostepnych raczej tylko w Japonii. Nie wiem jak w innych
krajach, ale w Polsce z pewnoscia beda klopoty ze zdobyciem tego, co
potrzebne. Inwencja Polakow jest jednak nieskonczona, wiec zachecam
Czytelnikow w Polsce do poszukiwania substytutow. Mnie osobiscie
sukiyaki przypomina bardziej biwakowe danie jednogarnkowe, niz
szlachetne fondue, wiec nie obawiajcie sie profanacji, choc nie biore
odpowiedzialnosci za to, co sie komu uda.

Dodam tylko, ze jak glosi legenda, nazwa sukiyaki pochodzi od
japonskiego slowa suki oznaczajacego chlopska lopate. A wiec do
dziela!

Przygotowac:

450g (na 4 osoby, w innym przepisie, w "The Daily Yomiuri" podano 750g
i to wydaje mi sie bardziej prawdopodobne) wolowiny cienko pokrojonej w
kawalki;

3 dlugie cebule (chodzi tu o japonskie negi - gigantyczny szczypior,
ale w drugim przepisie proponowano w tym miejscu pory; w obu
przypadkach - wylacznie biala czesc);

300g shungiku (liscie jadalnego gatunku chryzantemy; mozna zastapic
szpinakiem pozostajac w zgodzie z przepisem);

8 swiezych, czarnych grzybow chinskich; wygladaja, jak polskie olszowki
i smakuja nie lepiej (chyba da sie je zastapic np. podgrzybkami, ale
ostatecznie moga byc i pieczarki);

1 wiazka shirataki (galaretowate cienkie kluski przyrzadzone z
krochmalu uzyskiwanego z korzenia warzywa o nazwie `jezyk diabla';
wygladem przypominaja nasz makaron nitki, ktory tez lepiej smakuje);

1 blok tofu;

30g tluszczu wolowego.


		      Warishita (bulion do gotowania)
                      -------------------------------

80ml sosu sojowego

80ml mirin (slodkie wino ryzowe; w zamian mozna prawdopodobnie uzyc
innego gorszego gatunku slodkiego wina bialego);

80ml dashi (wywar z luski bonito - ryby podobnej do makreli - straszne
paskudztwo, ktore z pelna premedytacja zastapilam kostka bulionu
wolowego);

5 lyzeczek (od herbaty) cukru;

4 jaja (jaja spozywa sie na surowo, ale radze zachowac ostroznosc -
Japonia ciagle jeszcze nie zna problemu salmonelli; lepiej chyba sobie
w ogole odpuscic).


                            Glowna czesc
                            ------------

I. Przygotowac skladniki i ulozyc na duzym polmisku.

   Dluga cebula (pory): pokroic po przekatnej w kawalki o dlugosci 5 cm.

   Chinskie grzyby: odciac kapelusz i zrobic na wierzchu centralne
   naciecie w ksztalcie krzyza (tak jest naprawde w przepisie i
   zapewniam, ze nie ma nic wspolnego z dyskusja toczona niedawno na
   forum Poland-L).

   Tofu: podzielic na kawalki wielkosci jednego gryza.


II. Zmieszac skladniki do warishita (bulion) i doprowadzic do wrzenia.
    Przelac do pojemnika (dzbanuszek fajansowy, wygladem przypominajacy
    nasze dzbanuszki do parzenia herbaty) i ustawic na stole.


III. Podgrzac garnek do sukiyaki na goracej plycie umieszczonej na stole 
     i roztopic w nim do polowy tluszcz. Dodac wolowine rozrzucajac
     kawalki po dnie. Gdy zmieni kolor, dolac niewielka ilosc
     warishita, nastepnie dolozyc nieco warzyw i innych skladnikow. Po
     ugotowaniu, biesiadnicy samodzielnie wybieraja je z garnka; wyjete
     kawalki zanurza sie przed spozyciem w indywidualnych miseczkach z 
     lekko roztrzepanym jajem.


Dodawac skladniki w miare ubywania potrawy i dolewac warishita, kiedy
wygotuje sie. Jesli caly warishita zuzyjemy, mozna dodac sake lub
goraca wode. Ja jednak radze przygotowac od razu wiecej warishita
(nawet podwojna porcje).

Uwaga: Sekret tej potrawy polega na utrzymywaniu 0.5 cm glebokosci
wywaru przez caly czas gotowania.

Skladniki nalezy podzielic na kilka porcji i gotowac jedna porcje naraz.

Jesli nie mamy specjalnego garnka do sukiyaki, ciezki zeliwny kociolek
z plaskim dnem moze go zastapic.

Skladniki w garnku uklada sie sektorami, a nie miesza wszystkiego, jak
w bigosie.

Nie musze chyba dodawac, ze transport z garnka do ust odbywa sie przy
uzyciu paleczek.

                                   * * *

Oprocz sukiyaki, ksiazka podaje przepisy na inne dania jednogarnkowe,
gotowane przy stole: shabushabu, yose-nabe, oden, ale to juz zupelnie
inne przyjecie. Udanej zabawy przy stole.



                                                  Jadwiga Fangrat 

________________________________________________________________________
 
Redakcja "Spojrzen": [email protected] (Jurek Krzystek)
                     [email protected] (Zbigniew J. Pasek)
                     [email protected] (Jurek Karczmarczuk)
                     [email protected] (Mirek Bielewicz)
stale wspolpracuje:  [email protected] (Maciek Cieslak)
 
Copyright (C) by Jurek Krzystek 1993. Copyright dotyczy wylacznie
tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem
zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu.
 
Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji.

Adres redakcji: [email protected]. Numery archiwalne
dostepne przez anonymous FTP i gopher, adres: 
(128.32.162.54), directory:  /pub/polish/publications/Spojrzenia.
 
____________________________koniec numeru 81____________________________